Cześć! Nazywam się Martyna Lewandowska. Jestem triathlonistką, chociaż moja sportowa przygoda zaczęła się od biegania. Chcę Ci opowiedzieć o moim marzeniu, czyli udziale w maratonie w Walencji 2023. Nie był to mój pierwszy królewski dystans, ale z wielu względów był wyjątkowy. Chciałam złamać granicę 3 godzin, czy mi się udało? Przeczytaj!
Nie od dziś wiadomo, że biegacze to zdeterminowane bestie, stawiające sobie z czasem coraz bardziej ambitne cele. Cała przygoda zazwyczaj zaczyna się od marszu, później przechodzi w marszobiegi aż pojawia się trucht i zapisujemy się na swój pierwszy bieg na piątkę. Kolejna przychodzi dyszka, za nią półmaraton, aż w końcu dochodzimy do momentu, że zaczynamy marzyć o królewskim dystansie - maratonie. W międzyczasie każde z nas stawia sobie też swoje cele pośrednie. Poprawiamy się i urywamy kolejne minuty z danego dystansu.
Moja historia z maratonem zaczęła się we wrześniu 2021 roku. Dokładnie 26 września w Warszawie pobiegłam swoje debiutanckie 42,2km w czasie 3:08:03. Sam start i przygotowania wspominam bardzo przyjemnie - bez większych kryzysów i z nieschodzącym uśmiechem z twarzy. Zastanawiałam się, dlaczego wszyscy tak bardzo straszą tym dystansem. Żadnego większego kryzysu na trasie, przygotowania jakoś też nie były dla mnie bardzo wymagające. Pamiętam jak biegłam powyżej ustalonych założeń i tylko czekałam, kiedy dopadnie mnie owiana złą sławą „bomba”. Poza już ciężkimi nogami na ostatnich 2 km i delikatnych skurczach, wbiegłam na metę z chrapką na więcej. Byłam na maksa szczęśliwa, ale też z poczuciem, że przyjdzie czas, kiedy będę chciała rozliczyć się z granicą 3 godzin.
Przyszedł rok 2023 a mój kalendarz wypełniony był licznymi imprezami triathlonowymi. Z racji, że moja sportowa przygoda zaczęła się właśnie od biegania, to czułam, że potrzebuję postawić sobie ambitny biegowy cel. Od momentu, kiedy pobiegłam półmaraton w Walencji (również w 2021 roku) to wiedziałam, że wrócę tutaj kiedyś rozprawić się z podwójnie dłuższym dystansem. Decyzja co do celu była więc prosta.
Rok wcześniej widziałam masę relacji z maratonu w Walencji, gdzie meta znajduje się na terenie obiektu Ciudad de las Artes y las Ciencias. Czułam ciarki na sam widok finiszujących biegaczy! Chciałam przekonać się na własnej skórze jak to jest. Zrobiłam rozeznanie: okazało się że trasa w Walencji jest bardzo płaska, pełna kibiców i cieszy się ogromnym szacunkiem w środowisku biegaczy.
Po intensywnym sezonie triathlonowym i delikatnym roztrenowaniu przyszła pora na główne przygotowania. Ścisły okres przygotowań pod imprezę docelową obejmował 8 tygodni. Początkowo zapowiadało się niewinnie (tak jak pamiętałam to z przygotowań do swojego debiutu). Treningi składały się z jednostek, które były mi dobrze znane, czyli spokojnych wybiegań, akcentów w postaci podbiegów i długich niedzielnych wybiegań.
Z czasem treningi zaczynały się wydłużać, a intensywność akcentów zaczęła przybierać na sile. Muszę jeszcze wspomnieć, że maraton w Walencji rozgrywany jest w pierwszy weekend grudnia. Wiąże się to z przygotowaniami w niesprzyjającej pogodzie, zazwyczaj przed świtem lub już po zmroku. Można sobie wyobrazić ile pokus natrafia się po drodze, żeby zostać w domu pod ciepłą kołdrą, albo przełożyć trening ze względu na paskudny warun atmosferyczny.
Z czasem 4 treningi biegowe w tygodniu zostały wzbogacone o jeszcze jeden dodatkowy. Poza tym w dalszym ciągu w moich przygotowaniach pojawiały się jednostki pływackie i rowerowe. Miały one charakter bardzo tlenowy i raczej urozmaicający trening.
Zmęczenie narastało z każdym kolejnym tygodniem a najcięższy okazał się tydzień nr 6/8. Wtedy w weekend pojawił się najcięższy trening, z jakim przyszło mi się zmierzyć – 28 km biegu z wplecionym zadaniem w postaci 3x6km w tempie maratońskim (w moim przypadku było to tempo w okolicy 4:15’/km). Pierwsza ‘szóstka’ poszła całkiem przyjemnie. Zjadłam żel, popiłam i byłam gotowa na kolejne zmagania. Niestety na kolejnej mój zapał został solidnie zweryfikowany. Nogi były zdecydowanie cięższe, żołądek zaczął się skurczać a w głowie jedyne myśli jakie krążyły, to: „Laska… jak Ty chcesz przebiec tym tempem 42 km, jak masz problem udygać ich 6…”. Na trzecim powtórzeniu nie zjadłam już nic… Czułam, że jak tylko spróbuję wpakować w siebie kolejny żel, to pozbędę się go szybciej niż myślę. Od pierwszego kilometra biegłam już ciut wolniej… Wtedy mój rowerowy support, który wspierał mnie podczas tej treningowej kobyły, pogonił mnie ciut i wyjechał na prowadzenie żebym starała się utrzymać założone tempo. Jej… jakie to było ciężkie… ZROBIŁAM TO. Ukończyłam cały trening, tak jak było zaplanowane… Po powrocie do domu jednak mocno go odchorowałam. Przez dobre pół dnia zbierałam siły, żeby wykopać się spod koca. Tamtego dnia pojawiły się spore wątpliwości, czy jednak cel, który sobie postawiłam nie jest zbyt ambitny.
Później powoli następował okres taperingu, czyli stopniowego schodzenia z objętości i intensywności treningów. Jest to czas kiedy organizm powinien łapać świeżość i szykować się na godzinę zero.
Dwa tygodnie później ze łzami w oczach już stałam na linii startu w Walencji. Chciałam tego dnia dać z siebie 110%. Niezależnie od tego co wydarzy się na trasie, był to dla mnie bardzo ważny i symboliczny start. Wystrzał i o 8:35 ruszyłam walczyć o swoje małe biegowe marzenie.
Było ciężko już w zasadzie po pierwszych 7 km. Nogi były zmęczone po sporym kilometrażem zrobionym przez dwa dni przed startem (niby człowiek nie biega od wczoraj, a jednak daliśmy się ponieść w poszukiwaniu dobrego makaronu). Starałam się odganiać te myśli i trzymać bardzo licznej grupy prowadzonej na czas 3 h. Nie patrzyłam na zegarek. Starałam się biec z przodu grupy i łapać chociaż łyczek wody na każdym punkcie i jeść wtedy żel.
Przyszedł kilometr 23, a moje nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Co chwilę łapały mnie strzały skurczy. Uczucie to można porównać do złapania łydki w łapkę na myszy (tylko takiej o większej skali). Podłamałam się… do mety miałam jeszcze 19 km… Wiedziałam, że jest za szybko na takie akcje, a ja nie miałam pojęcia, co zrobiłam źle, przecież suplementowałam magnez i potas na długi czas przed maratonem.
Na około 27-28 km ból był na tyle nie do zniesienia i wykluczający mnie z kontynuacji biegu, że musiałam przejść do marszu. Płakałam i krzyczałam jednocześnie z bezsilności i żalu na zaistniałą sytuację… Kawałek dalej stał mój support, który mentalnie podniósł mnie na duchu i zaczęłam ponownie biec. Grupę niestety straciłam, a mój plan o złamaniu 3 h przemianowałam na walkę o życiówkę.
Nogi były sztywne, ale skurcze w łydkach pojawiały się już coraz rzadziej. Ból niestety z dolnej części nóg przeszedł na uda, ale z zaciśniętymi zębami (i to dosłownie) biegłam i próbowałam zbliżać się do tempa 4:15 (tym razem musiałam już bardziej kontrolować to co pokazuje zegarek).
Na moje szczęście pace makerzy przez pierwszą połowę dystansu wypracowali półtoraminutowy zapas. Będąc na 39 km i widząc w oddali flagi grupy, której trzymałam się do wspomnianego 28 km przeliczyłam, że jeśli nie zwolnię, to nadal mam szansę powalczyć o swój upragniony cel. W głowie tylko myślałam, że nigdy więcej nie chce się tak ciężko przygotowywać… Albo dzisiaj, albo wcale, no może za kolejne parę lat…
Ostatnie 2 km były pełne kibiców. Bardzo chciałam odwzajemnić ich uśmiech i doping, ale na mojej twarzy malował się ogromny ból. Ostatnie 1000 m odliczało kolejne 100 m do mety. Tłum niósł, kibice krzyczeli, a ja już nie mogłam doczekać się, aż nie będę musiała dłużej stań na nogach. Ostatnie metry biegłam z mgłą przed oczami, ale świadomością, że cel jest na wyciągniecie ręki.
2:58:20 padłam… Wolontariuszki prosiły, abym wstała, ale moje nogi były na tyle sztywne, że nie potrafiłam na nich samodzielnie ustać. Złapały mnie we dwie pod pachy i próbowały przetransportować do silniejszych kolegów, którzy dostarczyli mnie na wózku do punktu medycznego. Ja w tym czasie panicznie śmiałam się i płakałam jednocześnie. Tak bardzo cieszyłam się, że dowiozłam ten wynik…
Czy było ciężko?
OKROPNIE
Czy było warto?
ZDECYDOWANIE
Czy jestem z siebie dumna?
NIESAMOWICIE
Cała droga do tego wydarzenia była dla mnie bardzo wyboista i niestety podczas przygotowań bardzo wiele kwestii było daleko od optymalnych. Pomimo przeciwności losu udało mi się zrealizować założony cel, ale uważam, że sama droga do niego była bardzo cenna. Pamiętajcie:
NIGDY W SIEBIE NIE WĄTPCIE!
Triathlonistka, która swoją sportową przygodę rozpoczęła od biegania. Ambitna i waleczna jak lwica! Prowadzi konto na Instagramie @dreamoftommorow, na którym pokazuje swoje życie od tej sportowej strony oraz kulisy swoich przygotowań do kolejnych startów. Ambasadorka Nessi Sportswear.
Poznaj zalety ćwiczeń funkcjonalnych i sprawdź dlaczego warto wprowadzić akurat ten rodzaj treningu jako uzupełnienie planu treningowego.
Sprawdź co zrobić aby bieganie w chłodnych i trudnych warunkach nie było "katorgą" tylko przyjemnym wyjściem na trening.
3.12.2024 ukazał się drugi odcinek podcastu Nessi Sportswear: Kolorowa strona sportu. To rozmowa z Justyną Garlacz-Sadowską: ambasadorką naszej marki, biegaczką, trenerką i pasjonatką natury.
Dowiedz się, co piszczy w nowej kolekcji i nad czym aktualnie pracujemy! Bądź na bieżąco z promocjami i informacjami z wnętrza firmy. Obiecujemy tylko najbardziej kolorowe newsy :)
Progres W. Izbicki, N. Sztandera, Ż. Adamus Spółka Jawna
Jana III Sobieskiego 16, 32-650 Kęty
Copyright © Nessi. All rights reserved.